08.09.2013 23:18
Te ostanie niedziele...
Kontemplując zakończenie tygodnia przy wytworze pasteryzacji roślin szyszkowych i zbóż stwierdzam, że dwie ostatnie niedziele były najlepszymi moto niedzielami od bardzo dawana. W sumie tydzień temu nie zapowiadało się na nic szczególnego, a zakończyło bananem utrzymującym się do późnych godzin wieczornych. A zaczęło się od telefonu w sobotę, w którym to mój przyjaciel Darek zakomunikował mi:
- Jedziemy jutro na zawody Cross Country!
No dobra pomyślałem, co lepszego może przydarzyć się w niedzielę?
-Ty, stary… – słyszę słuchawce – Chłopaki (nasi wspólni znajomi) jutro startują i mówią żebyś też pojechał. Najwyżej się z ciebie trochę pośmiejemy. Będzie super!
No może i będzie super myślę, wy się będziecie śmiać, a ja będą robił z siebie głupka. Kolo z dwumiesięcznym doświadczaniem w offie kontra starzy wyjadacze. Ubaw po pachy…
Mając w pamięci ostatnie zawody Cross Country, które miały miejsce w tej samej miejscowości jakiś miesiąc/dwa wcześniej, kiedy to chłopaki pływali w błocie po pachy stwierdziłem, że sobie odpuszczę. I odpuściłem.
Pojechaliśmy z Darkiem jako kibice. Na miejscu okazało się, że warunki są zgoła odmienne niż ostatnio i na tor zostało zaadoptowane kilka hektarów niezaoranego pola.
Było fajnie. Było dużo znajomych psyków, więc „żółwiki” i „piątki” przewijały się co jakiś czas, były motocyklowe dysputy, niewybredne żarty na każdy temat i było ściganie. Może i prowincjonalne, może i niewiele znaczące w ogólnym rankingu obracającej się w nicości niebieskiej kulki, ale prawdziwe. Okupione krwawiącymi, wielkimi na pół łapy odciskami, obitymi podczas upadków gnatami, rozpaczą tych, którym rumaki odmówiły posłuszeństwa i okraszone ogromnymi bananami zwycięzców. A, że byłem i widziałem z bliska, to mogę powiedzieć: było super.
A gdy wróciłem do domu, to poczułem jakiś żal. Na początku jeszcze nieokreślony. Więc wyciągnąłem moją Su z garażu i pojechaliśmy…
I stała się rzecz przedziwna, bo pierwszy raz z pasażera przemieniłem się w woźnicę. Moja krnąbrna „koza” słuchała mnie, tak jak powinna. Jechaliśmy tak jak chciałem i jakoś tak pierwszy raz poczułem, że to lubię i to nie tak zwyczajnie, tylko prawdziwie. Bo pierwszy raz zadziało się tak, że woźnica, furmanka, wyboista droga i zachodzące za horyzont słońce stali się współpracującą ze sobą jednością. Oj, jakże to była piękna niedziela…
A żal? No był okrutny, bo zasypiając strasznie żałowałem, że nie wystartowałem w tych zawodach. Jakoś tak miałem wrażenie, że powalczyłbym z maruderami kończącymi stawkę i nie dojechałbym ostatni.
Dzisiejsza niedziela miała szanse zostać równie wspaniałą i w zasadzie była, poza niewielkim incydentem spowodowanym, jakże by inaczej, ludzką głupotą. Jednak od początku. Zaczęło się super. Było jeszcze lepsze czucie motocykla, chyba w końcu zbliżona do właściwej pozycja za sterami, było wiele kilometrów polnych dróg i nowy poziom trudności w postaci długich piaszczystych odcinków. Gdzie to motocykl tańczył w sposób, przy którym samba wydawała podrygiwaniem w miejscu pacjentów oddziału geriatrycznego. I było siedem wywrotek zabawy, adrenaliny i endorfin wymieszanych ze sobą w ten jedyny w swoim rodzaju sposób, pozwalający poczuć się bezgranicznie upojonym i szczęśliwym.
I był też jeden porośnięty trawą zakręt i jedna pusta paczka po chipsach…
I pojawił się ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który z teoretycznie niepowiązanych ze sobą elementów potrafi zbudować tragedię. Do tragedii nie doszło, ale gdy pod tylne koło mojego, jadącego po zakręcie, motocykla dostała się aluminiowa paczka, stało się, to co stać powinno. Zaliczyłem widowiskowy uślizg tylnego koła, który obrócił mnie o 180° i doprowadził do spektakularnej i bardzo bolesnej gleby.
Najgorsze jest to, że w pierwszej chwili nie wiedziałem co się stało. Jechałem całkiem dobrze, a dwie sekundy później leżałem z kierownicą w kierunku przeciwnym niż zamierzony. Dopiero znalezienie paczki po ziemniaczanych frykasach z odciśniętym bieżnikiem, którą jakiś debil wyrzucił po skończeniu konsumpcji, dała mi odpowiedź.
Na szczęście nic poważnego się nie stało i jedynie ból lewego kolana, przygniecionego przez motocykl, przypomina mi o przesunięciu zakupu dobrych ortez w górę listy priorytetów. Jednak tak sobie myślę: gdyby tak swobodnie fruwająca na wietrze paczka spotkała mnie na asfalcie, to być może od jutra pisałbym dla tych wszystkich sunących, już razem ze mną, po niebieskich autostradach „Maliny”.
Myśl jest cholernie smutna, ale nie zmienia faktu, że to były dwie kapitalne, moto niedziele.
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Na wesoło (2)
- Offroad (1)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (2)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)